piątek, 26 kwietnia 2013

Kultura czy natura?

Myśl o utracie kulturalnych możliwości Stolicy zawsze mnie przeraża w przemyśleniach o przeprowadzce do Górskiego Miasta. To dosyć dziwne, bo prawda jest taka, że mieszkając tu z kultury (i nauki) nie korzystam więcej, niż gdybym mieszkała na końcu Polski i wpadała tu tylko od czasu do czasu (nawet już o tym wspominałam tu). Nawet gdy upatrzę już sobie jakieś naukowe wykłady, czy inne wydarzenie, bardzo rzadko zdarza się że na nie dotrę. Miłość do siedzenia w czterech ścianach zwycięża i mój główny kontakt z naukowym światem utrzymuję przez internet. Dlaczego wiec obawiam się utracić samą możliwość? Dlaczego akurat w tym przypadku wybór jest tak istotny?

Myślę sobie jeszcze o jednej kwestii - segregacja społeczeństwa - w Górskim Mieście mniej jest osób z wykształceniem wyższym niż w Stolicy. Czy to będzie miało dla mnie znaczenie? Z drugiej strony - jest tam też bardzo dużo samodzielnych przedsiębiorców - ludzi którzy sami prowadzą firmy, nie ma za bardzo ludzi z korporacji (jak tu), może porównywalni do takich stanowisk są ludzie z administracji publicznej, która uważana jest za skorumpowaną i niewydajną.

A, i w ogóle taki fenomen - ludzie ze Stolicy myślą, że gdy mieszka się w górach, to często się w nie chodzi i zna je jak własną kieszeń. Tymczasem żyjąc na miejscu - wielu z tych, którzy całe życie siedzieli w górach, za często w nie nie chodzi, bo gdy już mają okazję pojechać na urlop - chcą opuścić dom i posiedzieć gdzieś indziej... Ja sama, wstyd się przyznać, więcej razy byłam nad morzem, niż w górach. Choć pewnie też po części to kwestia mojej rodziny, która nie ma wielkiego zamiłowania do fizycznego wysiłku. A ja, gdy już sama byłam dorosła i mogłam w te góry chodzić... wyjechałam.

Stolica jednak dała mi niesamowite doświadczenie bycia człowiekiem spoza Górskiego Miasta. To bardzo wartościowe doświadczenie. Jestem przekonana, że nie da się w pełni ujrzeć piękna gór i docenić mieszkania w miejscu tak pięknym, jeżeli nigdy nie wyjedzie się do Dużego Miasta czy Stolicy czy jakiegokolwiek innego miejsca, które jest bardziej betonowe niż zielone (w tym pierwszym wrażeniu człowieka mieszkającego w Górach całe życie).

Cynthia Ozick napisała kiedyś: Często to, co uznajemy za oczywiste, najbardziej zasługuje na nasz szacunek.

Choć lubiłam góry (bo jednak kilka razy byłam tam i miałam niezapomniane doświadczenia), nie miałam jakiejś głębszej refleksji nad faktem mieszkania w naprawdę wyjątkowym regionie kraju. Wielu moich znajomych miało podobnie. Gdy pójdzie się na studia, pozna ludzi z całej Polski, a oni, słysząc gdzie mieszkamy, zareagują z entuzjazmem, dzieląc się pięknymi wspomnieniami - nie można już tymi samymi znudzonymi oczami patrzeć na miejsce pochodzenia... Inna sprawa, że Dom Rodzinny nabiera dodatkowego sentymentu, gdy już się w nim nie mieszka...




środa, 24 kwietnia 2013

Trwałość i styl eko

Generalnie lubię wszelkie pomysły związane z oszczędzaniem i niemarnowaniem jedzenia, ubrań czy sprzętu. W praktyce nie jestem jednak radykałem i nie zawsze gaszę po sobie światło czy mam idealnie zaplanowane menu, żeby nic nie spleśniało. Zdarzają mi się wpadki.

Nieustannie zadziwia mnie, że żyjemy w czasach, gdy wszelkiej maści produkty są tworzone z (krótką) datą przydatności do użycia, podczas gdy moi rodzice, mają nieraz obuwie czy odzież, które nosili na studiach i wiele z tych blisko trzydziestoletnich ciuchów wygląda lepiej niż którykolwiek mój 5-letni sweter czy sandały. Wkurza mnie to! Że choćbym kupiła buty z najwyższej półki, nie będą one już takiej jakości jak te, które produkowano kiedyś.

I tu nie chodzi o to, że nie lubię mieć nowych, ładnych ubrań - pewnie że tak. Ale problem chyba nie leży w niechęci wobec konsumpcjonizmu. Ja po prostu nie lubię dziadostwa. A do kupowania dziadostwa jestem zmuszona, bo żadna marka nie wkopie się w produkowanie zbyt dobrych jakościowo produktów, bo zmniejszy sobie podaż. Irytuje mnie fakt, że kupuję sweter, wypiorę go dwa razy, a on wygląda jak psu z pyska wyjęty. Dramat.

Albo pralki. To jakieś straszne, że nie opłaca się wymieniać w nich części, ale jak już się zepsują to na amen. I nie ma naprawy, bo lepiej kupić nową. I to samo - z telewizorami, komputerami (właśnie, z komputerami!), telefonami komórkowymi...

Czasami Stolica kojarzy mi się właśnie z takim pędem do konsumpcjonizmu. Pewnie trochę skrzywiony to obraz, bo i tu sporo aktywistów i marnotrawców tam. W Górskim Mieście, jeżeli ludzie naprawiają stare sprzęty, to dlatego że przywykli, że po prostu starego się nie wyrzuca, a zepsute się naprawia. Nawet jeżeli stać ich na zmienianie sprzętu co jakiś niedługi czas.

I osobisty rys - u Mamy w domu, domu wielopokoleniowym, bo i Babcia z Dziadkiem tam mieszkają, jest zawsze dużo Rzeczy. Jeżeli potrzebuję gwoździa, zamka, żabek do powieszenia firanek, nawet tkanin, klamerek czy innych pierdółek budowlano-domowych - u mamy na pewno są, bo przez lata się nagromadziło tam tego mnóstwo i wszystko podzielone jest w odpowiednie kategorie. W Stolicy będę więc "uboższa" o te wszystkie zbiory i wszystko będzie trzeba kupować, bo przecież nie zawsze będzie się dało poczekać na wyjazd w odwiedziny żeby zabrać coś z domu. O sprzętach kuchennych i meblach nie wspomnę, bo nie będę w końcu robić listy, ale możecie sobie wyobrazić.

I właściwie nie wiem dlaczego czuję się tak przywiązana do tych rzeczy, które mogę wziąć od Mamy. Może dlatego że nie lubię marnotrawstwa, a może też dlatego, że takie "pożyczanie cukru" to zwyczaj zacieśniający więzy, zwłaszcza z własną rodzicielką. Smutno mi czasem, gdy myślę, że pozostanie tutaj będzie znaczyło rozłąkę na zawsze. Choć przecież już ponad 5 lat mieszkam poza domem, wracam w odwiedziny do niego rzadko... A nawet kiedy dłużej siedzę w Górskim Mieście, wcale nie spotykamy się codziennie, bo obie jesteśmy zagonione. Może to tego samego typu żal - utrata możliwości, która dotyka mnie, gdziekolwiek się znajdę. I tych utrat już zawsze będę się obawiać?


sobota, 20 kwietnia 2013

Dzieckiem być, czyli jak być dorosłym tam, gdzie zawsze się było dzieckiem

Wyjechałam z Górskiego Miasta na studia jako osoba pełnoletnia. Jednak mentalnie i finansowo byłam jeszcze dzieckiem, w dużej mierze zależnym od rodziców, którzy mnie utrzymywali. Później wyszłam za mąż i stałam się niezależna finansowo (praca), a także zdobyłam wykształcenie, więc byłam też w pewnej mierze "specjalistą" w jakiejś dziedzinie.

W Górskim Mieście pojawiałam się w ramach wypoczynku, a więc do pewnego stopnia znów byłam tam w roli dziecka (bo przecież u tych rodziców zjemy obiad, Ci nam pożyczą samochód etc.). Tak też jest do dzisiaj, dlatego pewną obawą napawa mnie myśl, że kiedyś musiałabym wrócić i określić na nowo swoją tożsamość - zaczynając pracę w Górskim Mieście, byłabym Specjalistą, ale zatrudniając się w lokalnych placówkach, zawsze ktoś kogoś zna - zawsze dla danego współpracownika byłabym czyjąś córką, wnuczką, synową, może też znajomą znajomego, a dopiero potem Specjalistą). Gdy przelewam te myśli na papier (ekran?) obawy te wydają mi się śmieszne, a z drugiej strony niesamowicie realne.

Gdybyśmy wrócili do Górskiego Miasta w najbliższym czasie, mieszkalibyśmy w jednym domu z Teściami (dom ma dwa niezależne mieszkania). Są to bardzo fajni ludzie, którzy wyznają dewizę "nie wtrącać się w życie młodych". Jednak, mimo wszystko - jest to ICH dom, a mieszkanie, które zajmujemy zawsze gdy wracamy, zostało urządzone za ich ciężko zarobione pieniądze (mam tu głównie na myśli drewnianą boazerię i stolarkę drzwiową). Nie muszę chyba wspominać, że ja bym chciała inaczej to wszystko urządzić, może nawet poburzyć trochę ścian i w efekcie "zniszczyć" ich wkład. Nie będę nawet wspominać mojej rodzicielki, która swoje trzy grosze do pomysłu na wystrój na pewno by miała. Tutaj nie musimy borykać się z takimi problemami, przede wszystkim dlatego, że nie mamy tu swojego własnego mieszkania :P

Inną kwestią jest robienie posiłków - zawsze gdy przyjeżdżamy, teściowa robi obiad codziennie dla teścia, więc robi po prostu więcej jedzenia, byśmy też mogli z nimi zjeść. Jest to dla mnie o tyle trudne, że w Stolicy nie zawsze gotuję codziennie, a gdy wracam w rodzinne strony, po prostu chcę odpocząć i w ogóle nic nie robić. Zasada wzajemności zmusza mnie jednak do odwdzięczenia się za pożywienie i w efekcie ja też robię obiady, ale z uwzględnieniem gustów teściów. Nie jest to problem, gdy mówimy o przyjeździe na czas jakiś do domu. Nie wiem jednak, jak mądrze trzeba by to ustalić, gdybyśmy mieszkali na stałe w jednym miejscu - nie chcę robić z tego jakiejś dużej afery, jednocześnie nie chcę gotować dla teściów (za często), bo z Lubym lubimy zupełnie inne jedzenie. Myślę, że choćby było to odebrane z ich strony ze śmiechem, chciałabym żebyśmy ustalili zasady wspólnego jedzenia, np. że raz w tygodniu jemy na zmianę razem (czyli w sumie raz gotuję ja, raz teściowa), a poza tym rozdzielamy nasze gospodarstwa domowe. Czy jednak byłabym potraktowana poważnie? Czy mąż, lubiący przecież kuchnię swojej mamy, nie wymykałby się zjeść coś u niej? Troszkę brzmi to sprzecznie - bo wcześniej napisałam, ze z Lubym lubimy inne jedzenie - to prawda, ale jest też kilka punktów wspólnych, ulubionych posiłków, których nie chciałabym "odbierać" Lubemu. A z drugiej strony, chciałabym mieć poczucie, że jesteśmy "osobną" rodziną, a nie gośćmi w domu Teściów (a szczególnie ja - że jestem domownikiem u siebie, a nie gościem Męża).

Obawiam się wreszcie, że nasze gotowanie może się nie udać i w efekcie będziemy "sępić" na teściach, bo jak mówiłam, nie zawsze gotuję codziennie, a teściowa chętnie się dzieli z nami obiadem. A z jakiegoś powodu chcę w tej kwestii być oddzielna z Lubym (chyba właśnie chodzi o to bycie "u siebie").

I znów, gdy czytam powyższe zdania, pierwszy raz na piśmie a nie tylko w głowie, wydają mi się nawet trochę zabawne, bo przecież takie konflikty, nawet jeżeli będą miały miejsce - przeminą i coś się w końcu ustali.

Wrócę jeszcze do życia zawodowego - rodzeństwo Lubego nigdy nie wyjechało z Górskiego Miasta (studiowali zaocznie lub przeszli na zaoczne), ich małżonkowie również stamtąd pochodzą. Obydwu parom wiedzie się dobrze lub bardzo dobrze i widać, że w dużej mierze weszli w rolę dorosłych bezproblemowo (mimo braku "separacji" od rodziców porównywalnej do naszej). Choć kilka ciekawych rozmów w tym temacie przeprowadziliśmy i widzę nieraz, jak dużą wartością jest wyjechać i pomieszkać "na swoim"... O tym być może napiszę jeszcze kiedyś.

środa, 17 kwietnia 2013

Pomysły, pomysły, pomysły

To kolejna kwestia, o której tylko myślę, więc może napisanie pomoże.

Otóż - bardzo, ale to bardzo chciałabym prowadzić bloga tematycznego (nawet ten ma w zasadzie jakiś temat ;)). Nie wiem czemu - czy to potrzeba jakiegoś rodzaju ekshibicjonizmu elektronicznego czy też coś na kształt exegi monumentum? Czasami, gdy myślę też o takim dziele, mam na względzie jakieś korzyści finansowe (naiwnie zapewne!), ale też misję społeczną - włożenie w Internet mojego udziału, kawałka kreatywności, z którego inni mogliby czerpać.

Nie muszę chyba wspominać, że prawie każdy z tych pomysłów miał już jakieś swoje projektowe wersje, które nigdy nie zostały opublikowane albo uaktualniane.

Jakież to były pomysły?

- blog kulinarny (o szczególnym profilu tematycznym, który stanowi niszę w Internecie),
- blog szyciowy i DIY - wraz z instrukcjami i kopiami instrukcji innych blogerów (coś na zasadzie: xx zrobił to tak, a mnie wyszło tak)
- blog specjalistyczny (dot. mojego kierunku studiów i kilku dziedzin, które są zaniedbane w polskim necie, albo jest ich mało)
- i trochę narcystycznie: o moim byciu specjalista w mojej dziedzinie, nowych odkryciach czy własnych doświadczeniach...

I na co się zdecydować? Prowadzenie wszystkiego - trudne do wykonania, graniczące z niemożliwością. Nie wiem jednak jak to wszystko zaplanować, żeby było dobrze... Niestety, na poziomie pomysłu jest świetnie, a gdy przychodzi realizacja cała koncepcja się sypie. Chcę to dobrze przemyśleć.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Mit Stolicy - Górskie Miasto i przekonania o możliwościach

Nie wiem jak jest w innych małych miejscowościach, ale w Górskim Mieście często zdarzało mi się słyszeć, że studiowanie w Stolicy to takie "wow" i coś na naprawdę wysokim poziomie, wymagające szacunku i uznania. Co więcej, tytuł doktora nauk jakichkolwiek, prawdopodobnie dodawałby +100 do (postrzeganej) wiarygodności i kompetencji, gdybym przypadkiem otworzyła prywatny gabinet w moim Górskim Miasteczku.

Tymczasem będąc tutaj, studiując, później pracując i obracając się pośród ludzi wykształconych, z żalem przekonuję się, że myślenie z powyższego akapitu jest mocno przesadzone. Tytuł doktora, to zaledwie dowód napisania pracy na jakiś konkretny temat i być może wiedzy w tym wąskim zakresie. Doktorat może też stanowić świadectwo zaangażowania i fascynacji danym tematem. Nie ma zaś nic wspólnego z doświadczeniem i kompetencjami praktycznymi, jak się powszechnie (tak mi się dotąd wydawało) uważa.

Nietrudno też pracować tu w dużej, ogólnopolskiej firmie. Powracając w rodzinne strony i pokazując taki wpis w CV, zapewne może się wydawać, że ta osoba była "kimś" bo pracowała w firmie A czy B, dobrze wszystkim znanej (a w rzeczywistości było to stanowisko może i całkiem odpowiedzialne, ale wcale nie mniej poważne niż gdyby ktoś założył własną firmę i działał lokalnie, jednak nie była to firma rozpoznawalna ogólnopolsko).

Niewątpliwie fajnie jest móc być w bliskiej odległości od studiów podyplomowych czy ciekawych wydarzeń kulturalno-naukowych (np. seria wykładów z okazji Festiwalu Nauki czy Tygodnia Mózgu). W Górskim Mieście takie też się zdarzają, ale różnorodność zależy od zainteresowań organizatorów, tak więc z tego co widziałam większość takich wykładów dotyczy historii albo kwestii religijnych (ściślej w ujęciu katolickim).

I tutaj muszę dokonać pewnego wyznania. Pomimo udziału w kilku zaledwie konferencjach naukowych (za które płaciłam), nie miałam okazji dotrzeć na żaden darmowy wykład z jakże interesujących mnie tematów. Byłam na jednym festiwalu filmowym (Watch Docs - niesamowite wrażenia) i oglądnęłam zasadzie tylko jeden dokument.

Do czego zmierzam? Że pomimo mieszkania w Stolicy, tak osławionej kulturalnie i naukowo... Nie korzystam z jej zasobów, bo siedzenie w domu cenię ponad wszystko (nie jest to moja dewiza, ale obserwacja zachowania ;)). Z przyjemnością oglądnę sobie serię wykładów na ted.com, czy wezmę udział w konferencji online, ale żeby wsiąść w tramwaj/metro/autobus i gdzieś dojeżdżać, choćby 15 minut - nieee. Zapał kończy mi się na planowaniu (dowodem wpis kilkunastu wykładów z Festiwalu Nauki do kalendarza i brak udziału w żadnym), gdy mam godzinę do danego wydarzenia, uznaję że nie jest ono warte opuszczenia domu, bo akurat robię coś ciekawszego. 

Tu pojawia się pytanie - czy więc ten stan się zmieni? Oczywiście powinnam zadać to pytanie inaczej - czy ja się zmienię? Bo jeżeli tak dalej ma to wyglądać, to argument, że mieszkając w Górskim Mieście tracę dostęp do wydarzeń naukowych, jest mało przekonujący. Po prostu.

Chciałabym dodać jeszcze jeden wątek - oprócz Mitu Stolicy w Górskim Miasteczku jest też powszechnie spotykana niechęć wobec Stołeczniaków (zdaje się, ze to moje słowotwórstwo na określenie mieszkańca Stolicy), którzy uznawani są za osoby wywyższające się, zarozumiałe, siejące zamęt i zniszczenie (szczególnie podczas wypoczynku i po alkoholu).

Ja, osobiście, podczas niemal dwóch dekad życia w Górskim Mieście - z żadnym przykładem takiego Stołeczniaka się nie spotkałam. Pamiętam jednak moje ogromne zaskoczenie niedługo po przeprowadzce, gdy ludzie ze Stolicy okazywali się przemiłymi i uczynnymi ludźmi, nieraz stokroć milszymi od góromieszczan  (zarówno ci spotykani na ulicy, jak ci pracujący w usługach).

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Raj mola K. czyli stołeczne biblioteki

Zaraz na początku studiów, gdy po raz pierwszy weszłam do Wielkiej Zielonej Biblioteki (w skrócie WZB) byłam onieśmielona. Nie wiedziałam co mam robić, jak się po niej poruszać i co jest dozwolone. Pierwsze wrażenie było tak oszałamiające, że zapomniałam w zasadzie o wszystkim, czego nauczyłam się podczas obowiązkowego testu online (wymaganego od każdego studenta).

Potężny gmach, połączenie szkła, betonu i szarej wykładziny był czymś, czego nigdy wcześniej nie widziałam. Co ciekawe, z początku chłodne wnętrze stało się dla mnie przyjazne i trochę tajemnicze. Po kilku wizytach zakochałam się w tym miejscu bez pamięci.

Mimo, że WZB była biblioteką, dla mnie była jak księgarnia - mówiłam bliskim - Wchodzisz do biblioteki, ale czujesz się jak w księgarni. Wszystkie nowości czekają na ciebie i możesz je wypożyczyć ZA DARMO!


To prawie nie mieściło mi się w głowie. Wrażenie to można porównać do szoku kulturowego. Moje możliwości nagle zwiększyły się o kilkadziesiąt procent - miałam bowiem dostęp do w zasadzie niekończących się zasobów papierowej wiedzy i rozrywki.


A jak jest w Górskim Mieście? Idziesz pożyczyć książkę - nie ma. Wybór lektury bardziej polega na przeglądaniu półek niż przychodzeniu z listą pozycji do przeczytania. Czasem zdarza się upolować jakąś nowość sprzed kilku lat. Gdy chodziłam do szkoły, wybitnym szczęściem było zdobycie aktualnie omawianej lektury. Tak, zdarzyło mi się po prostu kupić kilka z nich, bo w żadnej lokalnej bibliotece ich już nie było. Myślę, że dla mieszkańca Stolicy taki problem jest zupełnie abstrakcyjny. W sytuacji, którą opisałam powyżej mniej zamożny uczeń z Górskiego Miasta dostanie po prostu tzw. "banię", bo przegrał w starciu o niewystarczające zasoby i nie przeczytał zadanej książki.

Ale wiecie co? Gdy skończyłam studia i w zasadzie straciłam dostęp do Wielkiej Zielonej, odkryłam że stołeczne biblioteki nie są tak dobrze zaopatrzone jak WZB... Ale i tak nic nie może się równać do "poziomu" bibliotek Górskiego Miasta. Bardzo mi przykro, że Miasto albo Gmina nie dbają by było tam więcej książek...

poniedziałek, 25 marca 2013

Po co blog i potrzeba stałości

Kilka razy próbowałam rozpocząć bloga o moim miejskim życiu. Ostatnio jednak, jak nigdy wcześniej, uderzają mnie przemyślenia. Myśli o tym, jak będzie wyglądała przyszłość nasza, naszych dzieci, gdzie osiądziemy na stałe i co dalej się wydarzy, wreszcie - która decyzja to ta właściwa?

Pochodzę z Górskiego Miasta. Mój mąż też. Niemal cała nasza najbliższa rodzina tam mieszka. Jednak moje studia, a teraz praca Lubego sprawiły, że mieszkamy w Stolicy. I chociaż wcale nie jesteśmy tu długo, zastanawiamy się, czy może pozostanie tutaj nie jest lepszym pomysłem niż powrót. Bo może powrót nie jest w ogóle możliwy, bo w Górskim Mieście praca to właściwie przywilej.

Myśli te od kilku miesięcy krążą w kółko nad moją głową. Przetwarzam wciąż te same wątki, usiłując przewidzieć przyszłość i zdecydować, jaka jej odsłona będzie dla nas najlepsza. Wierzę, że przelanie myśli na słowa te rozważania ułatwi, a może nawet przyniesie rozwiązanie?

Dla kogoś to niedookreślenie może jest ekscytujące. Ja czuję udręczenie, bo przecież niestałość oznacza mieszkanie w wynajętym mieszkaniu. A potrzeba uwicia gniazda w ostatnim półroczu bardzo się u mnie nasiliła. Może dlatego, że moja przyjaciółka, która mieszka w Dużym Mieście, urodziła córeczkę. Gdy dowiedziałam się o jej ciąży, nagle w mojej świadomości pojawiła się opcja pod tytułem "dziecko" (i to nie za kilka lat, ale już, teraz). Tak, jak gdyby jej doświadczenie pozwoliło mi nagle dojrzeć, że ja też mogę, że nie czuję, że mały Człowiek zabrałby mi wolność i możliwość rozwoju. Że doświadczenie macierzyństwa samo w sobie byłoby rozwojem.

Dzisiaj, gdy piszę pierwszego posta, natchniona trochę lekturą bloga o życiu w Wiosce Pod Zdrojowym Miastem, mam poczucie, że odpowiedź jest oczywista - że wrócimy. Może nie za rok czy dwa lata. Ale że powrót jest nieunikniony i lepszy.

Bo przecież tu, za te same pieniądze, ledwie kupimy maleńkie mieszkanie. Podczas gdy w Górskim Mieście wybudujemy dom w obłędnym miejscu pod lasem, w zasadzie na zboczu Gór, a jednocześnie nie więcej niż 10 minut od całkiem nieźle zaopatrzonego centrum Górskiego Miasta.

Napiszę więcej, wreszcie uporządkuję wątki, które wciąż do mnie wracają. Może przy okazji odciążę Lubego, bo on słyszał te przemyślenia dziesiątki razy. Już czuję się lepiej.

Edycja: Po utworzeniu tego wpisu, stworzyłam jeszcze 9 haseł, o których wciąż myślę. Nawet nie spodziewałam się, że tego jest aż tyle! A jednak.